Na Węgry i Słowację motocyklem, czyli rodzice na gigancie
Rodzice na gigancie – kierunek Węgry!
Taak! Udało się! Babcia zgodziła się zostać z dzieciakami!!! Pierwsza myśl – gdzie i na jak długo się urywamy. Oczywiście nie inaczej, jak tylko najlepszym na świecie przyjacielem mężczyzny – motocyklem 😉 Jeszcze nie przebrzmiały ostatnie słowa babci, Damian już pakował kufry. Zostały nam podarowane trzy dni wolności, wybór padł więc na naszych południowych sąsiadów – tym razem jedziemy na Węgry.
Węgry i to, co po drodze… Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy na celowniku mieli tylko jedno miejsce… Mimo, że wybór padł na Węgry, a konkretnie piękny region tokajskich winnic, postanowiliśmy trochę pokrążyć. Najlepsza w podróżowaniu motocyklem jest właśnie ta zmienność krajobrazu, migające w pędzie lasy, ogrody, twarze… Damian z perspektywy kierowcy uwagę ma skierowaną na zupełnie inne rzeczy niż ja. Ja się rozpływam nad kolorami, wrażeniami – w końcu jestem tylko „plecakiem”. No i nareszcie, chociaż na moment mogę przestać być czujna na wszelkie potrzeby nieletnich, którzy zostali w domu 😉
Dzień pierwszy – Wielka Pętla Bieszczadzka
Rozpoczęliśmy od polatania po Bieszczadach, zatrzymując się tam gdzie akurat mieliśmy ochotę. Pierwszy przystanek to Klasztor Karmelitów Bosych w Zagórzu, a raczej jego ruiny. Maszyna została na parkingu u stóp wzgórza, wspiąć się na nie w rynsztunku motocyklowym to wielkie wyzwanie, ale naprawdę było warto. Po drodze mijamy stacje drogi krzyżowej – każda inna i piękna w swej wyjątkowości. Każdą opiekuje się inna rodzina, fundacja lub instytucja. Na końcu drogi czeka nas zapierający dech widok ruin Klasztoru. Żeby być precyzyjnym: kompleks obejmuje ruiny kościoła, budynków klasztornych, murów obronnych i piękny ogród. Można wspiąć się na platformę widokową i popodziwiać okolicę z góry. Kompleks jest sukcesywnie odrestaurowywany przez Gminę Zagórz – całe szczęście, szkoda by było zaprzepaścić takie dziedzictwo. Kolejny stop to odpoczynek na polanie z widokiem na Połoninę Caryńską. Niestety połonina przywitała nas spowijając się w chmury, ale poleżeć sobie na trawce w takich okolicznościach przyrody – bezcenne.
W końcu trafiamy do Ustrzyk Górnych i na niezwykły potok, dawno nie widziałam tak krystalicznie czystej (i zimnej!) wody. Nie wiem czy rozleniwiły nas widoki czy nadmiar świeżego powietrza, ale zdecydowaliśmy się spędzić w Ustrzykach noc. A poranek powitał nas magicznie.
Dzień drugi – Słowacja i bezdroża węgierskie
Szybkie pakowanie i w drogę na granicę słowacką. Pierwszy stop zaliczyliśmy już kilkadziesiąt kilometrów za granicą, w miejscowości Medzilaborce. Mieścina niewielka, ale znajduje się tu „Andy Warhol Museum of Modern Art”, założone w 1992 roku przez brata artysty – rodzina Warhol przed emigracją do USA mieszkała w okolicy. W posiadaniu muzeum jest ponad sto prac i przedmioty osobiste przekazane przez rodzinę. Niestety musieliśmy się zadowolić sesją zdjęciową na zewnątrz budynku – o 7 rano nie można oczekiwać otwartych podwoi 😉
Po odpoczynku postanowiliśmy udać się prosto do Koszyc, drugiego co do wielkości miasta Słowacji i tam spędzić część dnia. Miasta naszych południowych sąsiadów niezmiennie mnie zaskakują. Piękne starówki, kamienice, parki. W Koszycach możemy spacerować najdłuższym na Słowacji deptakiem, przy którym oprócz gastronomii znajdziemy skwery, fontanny i oczywiście główne zabytki miasta. Pierwsze co rzuciło nam się w oczy to fantastyczna, monumentalna Katedra św. Elżbiety. Czy tylko mi się skojarzyła z Notre Dame?
Oprócz tego, że jest to miejsce kultu religijnego, wiąże się z nią zabawna legenda. Podobno jeden z budowniczych chciał dać nauczkę swojej żonie, brzydkiej i lubiącej mocne trunki. Umieścił więc jej podobiznę w formie gargulca na fasadzie kościoła, tak aby mieszkańcy mogli zobaczyć jaką była paskudą 😊 Za niewielką opłatą można się wspiąć na wieżę widokowa Zygmunta i podziwiać panoramę Koszyc.
Erdőbénye
Południe minęło szybko i czas zaczął naglić. W planie mieliśmy przejechać jeszcze przez Węgry do naszego docelowego miejsca – małej miejscowości Erdőbénye w centrum regionu Tokaj. Plan zapowiadał się nieźle. Oczami wyobraźni widzieliśmy się już odpoczywających w pięknych okolicznościach wieczoru z lampką wina w ręce… Cóż, mój nieomylny mąż nie wziął pod uwagę tego, że może się zgubić. Celowo nie piszę „możemy”, bo gdyby mnie słuchał… I tak popołudnie spędziliśmy jeżdżąc w te i z powrotem po bezdrożach węgierskich, podziwiając okoliczne wzgórza pełne winnic, pola dyniowe i wąwozy.
Do Erdőbénye dotarliśmy późnym wieczorem i jedyne co udało nam się zrealizować to degustacja lokalnego wina. Erdőbénye to maleńka miejscowość otoczona wzgórzami pełnymi winorośli. Szybko natknęliśmy się na piwnicę z trunkami produkowanymi przez lokalną winnicę. Piwnica jest ukryta pod… ulicami miasteczka. Niepozorne wejście skrywa labirynt korytarzy, które dzięki uprzejmości właściciela mogliśmy zwiedzić. W piwnicy jest możliwość degustacji i zakupu win.
Dzień trzeci – piękny Tokaj
Poranek nastał piękny, więc po śniadaniu udaliśmy się na obchód okolicy. Po spacerze pożegnaliśmy się z przesympatycznymi właścicielami pensjonatu, w którym spaliśmy i ruszyliśmy do Tokaju – stolicy regionu. Podróż nie była długa, Erdőbénye leży w sąsiedztwie. Wjeżdżając do miasta mija się dziesiątki piwnic i piwniczek, w których można skosztować i zaopatrzyć się w trunek, z którego słynie region. Centrum miasta to plac Kossutha z fontanną Bachusa i niewielkim kościołem rzymskokatolickim. Z kościołem sąsiadują ok. 600-letnie piwnice Rakoczego, których labirynt korytarzy sięga 1,5 km w głąb góry.
Czas na węgierski Miszkolc
Żegnając się z regionem zrobiliśmy jeszcze objazd okolicy i ruszyliśmy w stronę Miszkolca, naszego ostatniego przystanku w drodze do domu. Pogoda dopisywała bardzo, ale już spacer w pełnym słońcu z kurtką motocyklową i kaskiem pod ręką należy do średnich przyjemności 😉 Niestety więc, Miszkolc został niesprawiedliwie potraktowany po macoszemu. To trzecie co do wielkości miasto przemysłowe Węgier, ale niech Was to nie zmyli.
Centrum jest naprawdę śliczne: piękne kościoły, majestatyczna synagoga i Teatr Narodowy. Między kamienicami mkną kolorowe tramwaje. Wszystko to na niewielkim obszarze, który można obejść podczas 2-godzinnego spaceru. Żałujemy tylko, że nie skorzystaliśmy z chwili relaksu jaką oferują Baseny Termalne Barlangfurdo na obrzeżach Miszkolca, ale potrzeba by było na to zdecydowanie więcej czasu niż ten, którym my dysponowaliśmy. Jest to kompleks basenów z wodą o temperaturze 30 – 40 stopni Celcjusza, między którymi przepływa się skalnymi korytarzami / jaskiniami. Po kilku dniach spędzonych na motocyklu byłoby to marzenie.
Dlaczego wszystko się kończy?
Jednak wszystko co dobre szybko się kończy, więc z pięknymi wspomnieniami i kuframi wyładowanymi dobrem węgierskim ruszyliśmy do domu. Gdybym miała podsumować co wywarło na mnie największe wrażenie, myślę, że byliby to po prostu ludzie. Na początku odebraliśmy Węgrów jako naród zdystansowany, ale szybko zweryfikowaliśmy tą ocenę. Mieliśmy kilka niespodziewanych zwrotów akcji i za każdym razem spotykaliśmy się z sympatią, pełnym zrozumieniem i natychmiastową chęcią pomocy. Powiedzenie „Polak, Węgier, dwa bratanki (resztę dokończcie sami 😉)” ma w pełni swoje uzasadnienie. Po informacji, że jedziemy z Polski, otworzyły się dla nas zamknięte podwoje piwnicy z winami w Erdőbénye, właściciel oprowadził nas osobiście, a Pani z punktu informacyjnego w Miszkolcu zaczęła mówić płynną polszczyzną i obsypała nas pamiątkowymi gadżetami.
Z niecierpliwością czekam na kolejną wyprawę!
Jagoda
zobacz także